Kolejny dziś dzień. Dziennie dwa, trzy posty i około 15. cefałek. Wypuszczając to wszystko, jakbym dokładał swoje do wielkiego orbitalnego wysypiska. Krążą te ludzkie życiorysy w jakiejś niewidzialnej próżni. Krojone na ćwiartki, siekane w żulietki, plastrowane, wyciskane do ostatniej kropli ludzkie nadzieje.
W symbolice przepaści (choć nie wiem czy taka istnieje) jest coś poruszającego. Z lewej, na prawą popatrzeć można przechodząc po ciemnej wyrwie, innego sposobu nie ma. Strach nie pozwala zamknąć oczu i każdy z nas, kogo spotkały problemy nie do przejścia, wspomina ten zimny wiatr od dołu.
Więc i ja się zatrzymałem. Myślę teraz jak zawiązać się w ratowniczym stylu i zejść mimo tego, co łzawi mi oczy. Innej drogi nie ma, da się jedynie środkiem...
Chociaż mam straszny bauagan pomiędzy poduszkami, dają mi wgnieść się i czuć na miejscu niemal przez pół mojego życia. Deszcze, przepaście, fusy które nie chcą opaść z wierzchu kawy, zbierane do miseczki po jogurcie truskawkowym Bakoma. Dwa dni temu dowiedziałem się, że też ciężko będzie mi osiąść.
I tylko myślę znów, kto udzieli mi swojego czasu aby przewieźć moją połowę życia w miejsce nowe, obce, za drogie...
Nie wiem dlaczego, lecz na klawiaturze z szybkim mostkiem wyparowaly mi polskie kreskowane esy, u zamkniete i masa zanikajacych i tak nosowek. Nie wiem jak poradzic sobie z ta epidemia, ktora szczesliwie nie da sie zarazic przez dotyk. Chociaz ludziom wszystko to tez zanika.
Wzajemnie wciskaja sobie nieznane skroty na glupote. Potem, jezeli czegos nie przeczytasz, nie da sie wrocic...
To wszystko tamto, w tym nie pamiętam, czym jest tamtego cień. W poczwarce tego, o tamtym nie mówiąc nawet, bo nie warto?
Trzy rzędy tamtych wspomnień, cztery tych dwóch najazdów na mieszki włosowe. Od tego, do tamtego oddechu, trzymają się niesiwie, rosną długie i tam ciągną, gdzie tutejszy się snuje dym. I duszno tu, i tak bardzo chciałoby się tam zmierzyć, na ile wierzyć w tamtą wolność.
Kiedy on robi zdjęcie nadziurkowanego przedramienia i z nutą nostalgicznych ujarzmień kreuje siebie jako dekadenta, ja dostaję gorączki i coś mi tam paruje u góry. Proszę Cię, najdroższy mój islandzki kolego - szkoda igrać ze śmiercią, nawet jeżeli w ten sposób żartem opisać próbujesz pobieranie krwi.
Dlatego nie zgrzytam zębami, żeby wam wszystkim pomóc.
Nikt niczego na siłę przedłużać nie będzie. Przynajmniej na najbliższy czas trzeba zaimpregnować trochę chuci w torebki foliowe, jedna daleko od drugiej. Trzy dni napięcia i rozwiązanie, problemu na szczęście, co nie dawał zmrużyć myśli.
Ludzie mówią, że w tym wieku ciężko dostać wrzodów. Mam już całą wrzodową grzybnię, która rozrasta się i nie chce przestać. Wilgotno tam ma i ciepło jak nigdzie indziej. To jakoś nie chce mi przejść...
Dwadzieścia trzy żeberka. Mają dać mi ciepła, kiedy zawiedziesz i nie dosięgniesz do moich dalekich stóp.
Oczekuję już od tygodnia na Rosamonte Especial i Palo Santo, które cisną się w paczce zawiniętej pod stopami kolorowych domków. Czekam z Peszkiem, czekam z pokiełbasianą chęcią zaciągnięcia się przedramieniem filtra.
Przychodzi do głowy coś więcej. Xanax, Depakina, a może liść zchrupiały jesiennością, którego smutek pochłonąć może wszystkie przedzimowe lęki. Słupek rtęci spada, rtęć rozbryzguje się na podłodze i ucieka we wszystkie strony kuleczkami.
Złapałem dwie, dwie wetknąłem w oczy. Teraz zawsze rano, patrząc w lustro, wiem jak ona jest już blisko.
Co chwilę pod chrupiące już nieco liście wciskają się chłodne, niepotrzebne krople wody. Rzęsiste mżawki, szare, spływające ulewy. Pod warstwy naszej pewności lata, dumy z kolejnych paru kresek więcej.
W moim domu jest zimno. Wiem, że będzie coraz zimniej. Pocharatam się więc, już za kilka dni, przy uszczelnianiu rozłożystych szpar w oknach.
Natchnienie przychodzi przy sztaludze. Dlatego w bezkresie tych słów robaczych, krążących jak biedne wijki wokoło wylotu wanny, próbuję kolejny raz wyrazić wygląd, dźwięk i wszystko, co niosą me myśli. Daremnie przepuszczam czas pomiędzy nogami. Niby idę, a jednak, gdybym zatrzymał się nie byłoby za mną śladów.
Pisać, trzeba mi zostawiać. Kreślić, trzeba mi by żyć.
Po bliskiej osobie dostałem kilkanaście zaschłych tubek z kolorami. Jeszcze tylko porwane prześcieradło, płaszczyzna, pamięć i...
Wszystko tak sobie jakoś zawsze wytłumaczę. Wróciłem więc i w tym przypadku do żywych. Wróciłem od tych, co więcej w duszy żyją, do tych co sie wiją po ulicach stolicy. Utwierdzam się z każdym dniem w przekonaniu o moim robaczym losie.
Częściej idę, niż spaceruję. Więcej czytam, nic nie piszę.
A godziny na minuty... Mam taką małą klawiaturę, że sprawia mi trud trafianie w szare klawisze. Robak to robak, myślę sobie i staram się kolejny dzień w fabryce sprostać wymaganiom szefa. Jest trudno, ale się nie pocę. Stałocieplność nie pozwala mi uronić nawet jednej słonej kropli. Chociaż, kto wie, może pocę się do środka...To tłumaczyłoby (napiszę "by" razem, bo lepiej wygląda, a zasady pisowni nigdy nie poznałem) moje permanentne zmęczenie. Toksyczna woda pewnie zanieczyszcza mnie od czułek, po odwłok.
Wczoraj jednak okazało się, że o ile z potem mam pewne problemy, łzy ronię gęste i mokre.
...i wrócić nie mogę. Nawet wczoraj wieczorem napoić mi się nie chciało, mimo usilnych namów na towarzyskie piwo. Straciłem na jakiś czas dostęp do internetu, a z radością i przede wszystkim, z Robaczycą, odnowiłbym chętnie wspomnienia z Festivalu.
Poległem więc dosyć szybko, na prawym boku. Na monitorze snuł się Pan Zemsta, pracował w fabryce, cierpiał, że nie może komuśtam oddać nerki. Dzisiaj dowiem się komu. Dzisiaj będzie jeszcze piękniej, a na razie zapalę robaczego silver kenta...
Koncert Muse był przeżyciem, koncert Bjork - doświadczeniem. Do takiego wniosku doszliśmy z Robaczycą, zaraz po tym, jak wybrzmiały ostatnie uderzenia perkusji Marka Bella i tego drugiego, z tabletem jakby projektował go gość od dekoracji w Stargate. Trzy dni ślizgaliśmy się w miałkim, lepkim błocie i mimo że dla robaków to euforyczna radocha, ja stresowałem się trochę, bo nie chciałem stracić buta. Robaczyca nauczyła mnie kilku rzeczy, ale zobaczyłem też, że ma spiłowane zęby. Przeżyliśmy mroźne spanie w namiocie pod babcinym kocem tylko dzięki robaczej stałocieplności i zwinięciu się razem w miłosny kokonik.
...i pierwszy raz w życiu robak nie będzie myślał całe wakacje o poprawkach. W sumie to zajebiście. I tak mi jakoś zeszło wszystko. I teraz nisko patrzę na wszystkich bo się dowartościowałem i uspokoiłem. A tak w ogóle to witajcie, przywitajcie się z Robakiem. Ze mną, co okruchów nie jada, mrówką taką połączoną z czymś owadziolatającym.
Teraz lecę do Gdyni, Bjork zobaczyć, i z ukochaną Robaczycą uronić łzę...ze szczęścia ;)