A godziny na minuty... Mam taką małą klawiaturę, że sprawia mi trud trafianie w szare klawisze. Robak to robak, myślę sobie i staram się kolejny dzień w fabryce sprostać wymaganiom szefa. Jest trudno, ale się nie pocę. Stałocieplność nie pozwala mi uronić nawet jednej słonej kropli. Chociaż, kto wie, może pocę się do środka...To tłumaczyłoby (napiszę "by" razem, bo lepiej wygląda, a zasady pisowni nigdy nie poznałem) moje permanentne zmęczenie. Toksyczna woda pewnie zanieczyszcza mnie od czułek, po odwłok.
Wczoraj jednak okazało się, że o ile z potem mam pewne problemy, łzy ronię gęste i mokre.
...i wrócić nie mogę. Nawet wczoraj wieczorem napoić mi się nie chciało, mimo usilnych namów na towarzyskie piwo. Straciłem na jakiś czas dostęp do internetu, a z radością i przede wszystkim, z Robaczycą, odnowiłbym chętnie wspomnienia z Festivalu.
Poległem więc dosyć szybko, na prawym boku. Na monitorze snuł się Pan Zemsta, pracował w fabryce, cierpiał, że nie może komuśtam oddać nerki. Dzisiaj dowiem się komu. Dzisiaj będzie jeszcze piękniej, a na razie zapalę robaczego silver kenta...
Koncert Muse był przeżyciem, koncert Bjork - doświadczeniem. Do takiego wniosku doszliśmy z Robaczycą, zaraz po tym, jak wybrzmiały ostatnie uderzenia perkusji Marka Bella i tego drugiego, z tabletem jakby projektował go gość od dekoracji w Stargate. Trzy dni ślizgaliśmy się w miałkim, lepkim błocie i mimo że dla robaków to euforyczna radocha, ja stresowałem się trochę, bo nie chciałem stracić buta. Robaczyca nauczyła mnie kilku rzeczy, ale zobaczyłem też, że ma spiłowane zęby. Przeżyliśmy mroźne spanie w namiocie pod babcinym kocem tylko dzięki robaczej stałocieplności i zwinięciu się razem w miłosny kokonik.